Trasa podróży po Indiach zahaczała o Kalkutę. Ogromne miasto w ciągu dnia tętni życie, po zapadnięciu zmroku zwalnia. Po trudach dnia warto się posilić. Na ulicy działają bufety (chyba tak je najlepiej nazwać), które oferują chapati i pikantną polewkę do owych placków. W glinianym piecyku żarzą się węgle, na których pieczone są placki. Z kulki ciasta na oczach przechodniów powstaje placuszek, który jest rzucany na miskę stojącą na palenisku. Temperatura ognia szybko piecze, a gdy placek jest gotowy, chłopak zabiera miskę z żaru i wrzuca placek na węgle. W moment chapati się nadyma i ładnie przypieka. Gorąca przekąska trafia do oczekującego. Sam placek kosztuje parę rupii. Świeżo upieczony jest doskonały, a zamoczony w sosie jeszcze lepszy. Takie piekarnie funkcjonują do późnych godzin nocnych.

Night market, Kalkuta, Indie ©KonradSiuda

 

Night market, Kalkuta, Indie ©KonradSiuda

Tuż obok powstaje pikantna maczanka do placków. W całości warzywna, za to pełna indyjskich przypraw. Pikantny smak w wydaniu hinduskim różni się od tajskiego. Tajskie dania pieką od razu po włożeniu kęsa do ust, hinduskie rozgrzewają w trzewiach. Rwane chapati moczone w polewce doskonale smakuje. Zapytałbym, z czego przygotowują ową zupkę, ale chłopaki nie mówią w innym języku niż Bengali, a ja nie rozumiem nawet pojedynczych słów.

Night market, Kalkuta, Indie ©KonradSiuda

Warto spróbować tego jedzenia. Nie jest wyjątkowo wyszukane, ale smaczne. Każdy ze straganów ma swoją specyfikę i klientelę. Zanurzając się w kalkuckie zaułki można trafić i na inną ofertę niż chapati. Każdy sprzedawca jest przygotowany do serwowania swoich specyjałów. Kolejne miseczki zawierają sosy i przyprawy i ułożone są dookoła sprzedawcy w przemyślanym porządku.

Night market, Kalkuta, Indie ©KonradSiuda

 

Bułeczki na kształt naszych parzaków same w sobie mają nikły smak, ale w połączeniu z sosem są sycące. Przekąska napełnia żołądek i pozwala ruszyć w miasto.

Night market,Kalkuta, Indie ©KonradSiuda

 

Inną specjalnością Kalkuty są pierożki momo, choć sama nazwa jest bez sensu, bo momo znaczy pierogi. Mają różne nadzienia i podawane są z zupką, czyli chutneyem. Pierożki pochodzą z Nepalu i Tybetu. Zwykle gotowane są na parze, choć, jak i w przypadku naszych pierogów, są zwolennicy smażonych po ugotowaniu. Mnie osobiście trudno się zdecydować, choć skłaniam się do smażonych. Są delikatne i smaczne. Momo bez chutneya, jest jak piwo bez alkoholu, czyli bez sensu. Gęsty sos powstaje z dostępnych w danym momencie składników. Polskie odpowiedniki chutneya znane są od dawna pod nazwą gąszcze. Tak więc, by w gąszczu nie zginąć trzeba mieć pierożki.
Po tych kulinarnych breweriach woda do popicia.

Night market, Kalkuta, Indie ©KonradSiuda

Tyle na razie. Szczęśliwej drogi życzą pierogi!