Bangkok jest jak pad thai. Potrawę traktujesz odrobiną cukru, sokiem z cytryny i ostrym curry, nie mieszając, pozwalasz by smaki zmiksowały się podczas jedzenia. Ja tak właśnie odbieram Bangkok. Wszystkie orientalne smaki mieszają się, gdy ich spróbujesz. Aż do zawrotu głowy. Z jednej strony ludzie śpiący na ulicach, a z drugiej luksus ociekający przepychem. Dzielnica rozpusty Patpong i mnóstwo świątyń z odzianymi na pomarańczowo mnichami. Coś cię nęci, coś cię kręci – wszytko znajdziesz w Bangkoku.
Jeśli przybywasz z plecakiem niezawodnie trafisz na Khao San Road. Wysiadasz z przyjemnego chłodu klimatyzowanej taksówki i trafiasz w tętniący życiem i mieniący się kolorami tygiel wszelakiej maści osobników. Nawiedzeni rastafarianie, poszukujący duchowości buddyści, podstarzali harleyowcy, lenie unikający pracy i kłopotów w rodzinnym kraju, młodzież szukająca przygody, wędrowne chlorki, co nawet z baku wypiją byle w beret trzepało, poszukiwacze przygód, nie zawsze legalnych lub uciech nieoficjalnych. Jeśli chcesz się napić w każdym pubie znajdziesz kompana do kieliszka. Chcesz spać – wokół pełno hotelików na każdą kieszeń. Potrzebujesz coś kupić? Tu kupisz wszystko czego potrzebujesz lub czego zupełnie nie potrzebujesz, ale dałeś sobie wcisnąć. Tekowe żaby (zmora wieczorów), garnitur, łachmaniarskie portki, koszulka, biżuteria, owoce, kawa, czy lewa legitymacja studencka. Głodny na pewno nie będziesz chodził po ulicy. U ulicznych sprzedawców zjesz to, na co masz ochotę lub co cię zaintryguje. Jestem gotów zaryzykować twierdzenie, że można żyć nie wychodząc poza kwartał wokół Khao San.
Khao San Road
To miejsce w Bangkoku nie śpi nigdy. Jeśli włóczysz się po świecie z plecakiem i nie poszukujesz rozkoszy resortów SPA, albo jeśli poszukujesz, ale cię na nie nie stać pewnie szukając noclegu trafisz na Khao San. Ulica jest dość szeroka. Można to zobaczyć nad ranem, gdy jest dość pusto, choć ten stan trwa krótko. Ze straganów ciągnących się wzdłuż ulicy sprzedawcy wynoszą kolejne stojaki z ciuchami, pojawiają się wózki z jedzeniem i owocami. Rozstawiają się knajpiane stoliki. Na ulicę napływają tuk tuki i wypełnia ją coraz więcej ludzi. Krawcy proponujący ci błyskawiczne uszycie eleganckiego garnituru, dziewczyny z salonu masażu (zwyczajnego masażu) nawołują przechodzących białasów charakterystycznym „tajmaaasażżżżż”. Rośnie gwar i muzyka i tak jest do późnego wieczora. Tajski król nakazuje wprawdzie by nie hałasować po 22., jednak poddani królowej mają to gdzieś. Zastanawia mnie, że gdzie się nie zjawię na świecie, trafiam na grupy wydzierających, zwykle narąbanych jak wieprze, synów Albionu. Córy Albionu, proporcjonalnie do słabszych niewieścich głów, są minimalnie słabiej nawalone, choć drzeć potrafią się głośniej. Nad dawnym brytyjskim imperium nigdy nie zachodziło słońce. Podobno Pan Bóg nie chciał ich spuścić z oczu. Chyba słusznie. Angielskiego dżentelmena nie widziałem. Ostatnio nie chodzę po muzeach.
Najnowsze komentarze