Miałem nadzieję na przyjemny weekend. Wprawdzie by zdążyć na samolot musiałem wstać o kompletnie niechrześcijańskiej godzinie, za to w Bolonii byłem rankiem, co dawało szansę na włoskie śniadanie, z dobrą kawą w sympatycznych okolicznościach. Wypożyczywszy samochód na lotnisku wybrałem drogę lokalną, by obserwować życie i okolicę. Szlag, diabeł mnie podkusił. Kierowcy snuli się jakby byli spętani. Albo południowy temperament jest mitem, albo ja trafiłem akurat na ogólnowłoski dzień parówkowego kierowcy. Trudno, przemęczyłem się przez 60 kilometrów. Zachęcony słońcem, postanowiłem śniadanie zjeść na mieście.
Kwintesencją włoskiego stylu jest paninoteca. Wcale nie włoska restauracja czy pizzeria. Mały sklepik z robionymi od ręki kanapkami, świeżym pieczywem, kawą lub winem. Lokal zwykle jest niewielki, mieści bufet i właściciela. Jest egalitarny. Twój garnitur, jak doskonały by nie był, nic tu nie znaczy. Wpadasz, łapiesz kanapkę i musisz zmieścić się z innymi w ciasnym wnętrzu. Kwadrans zanurzenia się w lokalnym klimacie. To, że nie mówisz po włosku nie ma znaczenia. Palcem pokazujesz, co chcesz umieścić w swojej kanapce. I chcąc nie chcąc bierzesz udział w rozmowie. Ktoś się śmieje, opowiada dowcip. Słowa nie są najistotniejsze. Ton głosu zdradza, czy słuchasz ostatnich wiadomości, rubasznego dowcipu czy ciętej reprymendy. Ciasnota miejsca wymusza uprzejmość i zrozumienie. Jeśli się nie przesuniesz kolejna osoba nie wejdzie do środka. Nikogo też nie zdziwi jeśli usiądziesz na schodkach, czy oprzesz się o bar. Ryzykujesz jedynie, że barman uzna to za zaproszenie do przygodnej konwersacji. Standardowej wymiany zdań o pogodzie czy wczorajszym meczu. Nikt tu nie odmierza menzurką alkoholu nalewanego do kieliszka. Jak wyglądasz na sympatycznego gościa to barman poleje ci od serca.
To jest właśnie miejsce na włoską przekąskę. I niech diabeł pochłonie wszelki maki-śmaki, gdzie możesz dostać kotlet z psa przemielonego razem z budą. Jak powiedziała pewna moja znajoma, człowiek od pewnego wieku zaczyna zwracać uwagę na to, co wkłada sobie do środka. I słusznie. Dostałem solidny kawał chleba z prosciutto, pastą z bakłażanów i kozim serem, zabrałem swój kieliszek rubinowego wina i usiadłem na wystawionych pod murem krzesłach będących pozostałością jakiegoś kina. Odniosłem sukces, gdyż z kieliszkiem w jednym ręku a kanapką w drugim zająłem miejsce w kiwającym się fotelu zachowując przy tym posiłek w całości. Zajadałem i popijałem obserwując ulicę. Kanapka była doskonała, co poprawiło mi nastrój, obniżony pobudką przed czwartą nad ranem. Siedzimy sobie z małżonką na słoneczku się wygrzewając kończymy wspaniałe włoskie kanapki i dopijamy wino i nagle katastrofa. Nadciągnął znacznej tuszy tubylec i opadł na fotel obok nas. Niestety nie zorientował się, że fotele nie są przymocowane do podłoża. Dobrze, że skończyliśmy jedzenie, bo gdy on dynamicznie usadził zadek my zostaliśmy wyrzuceni z foteli jak z procy. Fizyka jest nauką absolutną, akcja – reakcja, a on ważył chyba więcej niż my oboje. Sam się pokarał przy okazji, bo nie zdołał wypić swojego wina, gdyż wylądowało na florenckim bruku.
Najnowsze komentarze