Kilkanaście lat temu byliśmy samodzielnie w Egipcie. Wałęsając się po Kairze wybraliśmy się na Chan al-Chalili czyli największy suk w Kairze. Chcieliśmy zobaczyć kolorowe szkło produkowane w mieście, podobne do szkła z Hebronu. Kiedyś barwione tlenkami żelaza i miedzi teraz częściej materiałem jest szkło pochodzące z recyklingu. Kolorowe dzbanuszki i kielichy. Weszliśmy do sklepu i… małżonka przepadła. Szkło wisiało wszędzie dookoła, na ścianach, na suficie. Setki i tysiące szklanych kolorowych cacuszek. Kieliszki, lampy, dzbanuszki miseczki, ozdóbki przeróżne. Iza jakby trafiła do jaskini Ali-Baby wypełnionej skarbami Arabii. Wybierała kolejne dzbanuszki nie mogąc się zdecydować na konkretny. Kiedy krążyła z z tymi cudami pod pachą po sklepie podszedłem do właściciela, żeby potargować się o cenę. Popatrzył na mnie wzrokiem człowieka, który kontroluje sytuację miażdżąc ironicznym uśmiechem moje usiłowania zbicia ceny. Popatrzyłem na małżonkę krążącą po sklepie w szaleństwie z zadartą głową i rozanielonym spojrzeniem. Fakt, nie byłem na pozycji by dyktować warunki. Popatrzyłem na sprzedawcę. Jego wzrok mówił: zapłacisz cenę jaką ci podyktuję. Niestety, do cholery, miał rację. Tak właśnie się stało. Żona przyszła z naręczem dzbanuszków i kieliszków. Nawet nie próbowałem się targować. Chciałem skrócić stan negocjacyjnej klęski.